poniedziałek, 18 grudnia 2017

Rozdział IX



Odkupienie



-Musimy przenieść go do namiotu! -Zawołał Tyrael, po czym wziął go na ręce i zaczął iść z nim w stronę dużego białego namiotu, w którym Akara z innymi siostrami się zawsze modliła. Flavie pobiegła przed Tyraelem i zabrała płachty, aby ułatwić im wejście. Wszedł on do środka i położył Armarasa na drewnianym łożu. Odwrócił się do skrzyni, która stała obok i wyciągnął z niej konopny sznur. Zaczął przywiązywać Armarasa do łóżka.
-Czy to konieczne? -Zapytała z trwogą i żalem Flavie, łapiąc rękę Tyraela
-Jak najbardziej. Nie wiemy co się będzie z nim dziać. -Po chwili Armaras był już spętany. 
-Akaro, wyprowadź wszystkich z namiotu. Ty Flavie też musisz wyjść. Muszę zostać tutaj sam.
-Błagam Cię Tyraelu, uratuj go.
-Zrobię co w mojej mocy. -Flavie popatrzyła się na Armarasa i opuściła namiot. Archanioł stanął przed nim i oparł się o miecz. Stał tak chwilę w ciszy, po czym zaczął mówić:
-Sancte Michael Archangele... -w tym momencie powieki wojownika podniosły się, a oczy były zalane krwią. Tyrael kontynuował.
Defende nos in proelio;

contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium.

Imperet illi Deus, supplices deprecamur:

tuque, Princeps militiae Caelestis,

satanam aliosque spiritus malignos,

qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo,

divina virtute in infernum detrude.

Amen




Flavie razem z innymi Łotrzycami obserwowały wejście do osady. Wielka drewniana brama wzmacniana stalowymi łączeniami nie wytrzyma długo natarć sił wroga. Kashya dowodziła całym oddziałem i one jako pierwsze miały strzec pozostałych. Nawet Gheed, kupiec ze wschodu stanął u ich boku do walki. Opowiada on zawsze najróżniejsze historie z miasta Luth Golein, z którego pochodzi. Gdy Flavie siedziała przy ognisku, podszedł on do niej i przysiadł się
-Nazywam się Gheed, a jak ty się nazywasz smutna dziewczyno?
-Ja? Yyy... Flavie. -Spojrzała na niego zatroskana
-Boisz się, że zginiesz? Czy, że przeżyjesz i będziesz musiała dalej tutaj żyć w tak trudnych czasach?
-Boje się, że stracę kogoś. -Spuściła znowu głowę i schowała ją między kolanami.
-Nie wiem czy słyszałaś o Luth Golein. Jest to główne miasto z portem handlowym na pustyni Aranoch. Łączy ono Zachodnie Królestwa i Kedżystan poprzez Bliźniacze Morza. Miałem tam kiedyś żonę. Nazywała się Atma. Była, i chyba nadal jest, przepiękna. Mógłbym o niej naprawdę dużo opowiadać, chociaż jedno powiedzieć muszę. Miała charakter, hahaha... Ale wszystko co piękne kiedyś się kończy. W podziemiach tego miasta grasuje straszny potwór Radament, którego sługi mnie porwały. Zszedłem schodami do przystani i na końcu znajduje się jeszcze dodatkowe, boczne wejście do podziemi. Właśnie kończyliśmy rozładowywać towary, gdy nagle stojąc na statku, zauważyliśmy, że te drzwi są otwarte. Jeden z nas akurat przechodził obok nich i zobaczył ślady krwi na brukowanej dróżce. -Czyja to krew?! -Krzyknął. Zaczęliśmy się rozglądać i sprawdzać kogo brakuje. Chwilę to trwało, kiedy zauważyliśmy, że nie ma sternika. Spojrzeliśmy w stronę drzwi, ale teraz i tego drugiego nie było. W tym momencie wybiegła na nas grupa szkieletów. Wyglądały jeszcze gorzej niż w najgorszych koszmarach. Wszystkich wyrżnęły i tylko ja wpadłem do wody i to przeżyłem. Łódź spłonęła, a ja nieprzytomny dryfowałem na desce. Ocknąłem się w okolicach Tristram. Niestety wrócić już nie mogłem, ponieważ po tym incydencie wszystkie kursy zostały wstrzymane i od tej pory słuch o mieście przepadł. Chodzą plotki, że wszyscy tam zostali zabici i w mieście żyją umarli. Albo, że całe miasto spłonęło. Nie liczę na to, że moja... -Nie skończył on opowiadać, gdy nagle jedna z Łotrzyc spadła z drewnianej ambony. W jej głowie tkwiła strzała wielkości ręki człowieka. Kashya podbiegła do bramy i wyjrzała przez okienko. Odwróciła się do pozostałych Łotrzyc i zawołała pierwszą obok siebie. 
-Biegnij do Akary i przyspiesz ewakuację. -Znowu popatrzyła na wszystkie i zaczęła szykować wszystkich do walki. Flavie podbiegła do bramy i sama wyjrzała przez te same okienko. Czterysta sążni od bramy znajdowała się ściana demonów, która ciągnęła się od jednego do drugiego końca lasu. Odległość ta była bliska jednego kilometra. Kashya zaczęła wydawać rozkazy.
-Na każdej ambonie mają być trzy osoby i trzy osoby pod, żeby podawać strzały. Reszta ma się ustawić przed bramą i na mój sygnał ostrzeliwać wrogów z powietrza. Z ambon strzelać bez rozkazu ale nie marnujcie strzał. 


Tyrael podszedł do Armarasa. Jego twarz była cała sina, a na głowie nie miał prawie włosów. Było to ucieleśnienie Tal Rasha. Z jego ciała wydobywał się zapach rozkładu i krwi. 
-Opuść to ciało demonie. Nie masz prawa w nim przebywać.
-Ego Sum, Qui Sum... Hahahaha -Wydał z siebie demoniczny rechot. Tyrael przyłożył mu do czoła dłoń i w tym momencie ciało Armarasa zaczęło się skręcać, ale archanioł nie puszczał. 
-Hoc Mecum Ducam Ad Inferos Et Incendes In Gehennam.
-Nie pozwolę na to. -Nagle Armaras opadł na łoże i jego ciało znowu zaczęło nabierać normalnych odcieni. Tyrael nachylił się nad nim i wylał na jego czoło specjalną wodę z Ogrodów Nadziei. Nic się nie stało, Oznacza to, że został ocalony. W tym momencie wbiegła Akara do namiotu.
-Już tutaj są.
  


piątek, 8 grudnia 2017

Rozdział VIII



Kraina Cienia



Serce wojownika biło jak szalone. Biegł ile sił w nogach i nie myślał się zatrzymać. Z pochwy dobył miecz i biegł z nim trzymając go w prawej ręce. Jedynie blask gwiazd oświetlał mu drogę. Był on słaby więc niewiele widział. Stawiał ostrożne kroki aby się nie wywalić. Po kilku minutach wbiegł do lasu. Drzewa jakby wyrastały mu przed nosem. Spowolnił więc bieg. Teraz tylko truchtał. Po chwili całkiem się zatrzymał. Zaczął się panicznie rozglądać dookoła machał mieczem na prawo i lewo, jakby chciał to coś odstraszyć. Jego wzrok już się przyzwyczaił do ciemności. Widział nieopodal kilka wysokich krzewów. Ściółkę stanowiły głównie mchy i igły z sosen. Stał tak chwilę sprawdzając czy nic się nie porusza. Był tak przerażony, że był w stanie wystraszyć go nawet szum wiatru. Nasłuchiwał się czy nic nie idzie, starał się odróżnić dźwięk stawianych stóp na ziemi od szmeru liści krzewów. Przez pierwsze pięć sekund udało mu się skupić i nasłuchiwać, lecz jego serce biło tak głośno, że nie mógł nic usłyszeć. Przez najbliższych dziesięć minut starał się uspokoić. Po chwili nasłuchiwania ciszy stwierdził, że już poszedł więc usiadł przy najbliższym drzewie. Nadal nasłuchiwał dziwnych dźwięków, lecz teraz starał się myśleć, a właściwie próbował zrozumieć gdzie jest. 

Minęło około pół godziny, jednak Armarasowi wydawało się jakby siedział kilka godzin. Powoli zaczął czuć znużenie. Najchętniej położyłby się w wygodnym łóżku i zasnął. Wiedział bowiem, że jeżeli zaśnie coś może mu się stać. Ciągle miał przed sobą widok swojej martwej, rozkładającej się powoli twarzy. Była ona lekko szarawa. Włosów praktycznie nie miał, a z jego skroni wypływał ciemny i gęsty potok krwi z domieszką żółtej ropy. Jego oczy były przekrwione. Na sobie miał stare podarte szmaty. Wyglądał okropnie, a mimika jego twarzy tylko podkreślała jego okrucieństwo, jakby cieszył się na widok kogoś, kogo może zabić. Gdy minęło kolejne pół godziny postanowił znaleźć schronienie. W tym momencie jedyne czego pragnął to sen. Nie miał nawet siły zastanawiać się, czy ktoś go śledzi. Po godzinie marszu przez las znalazł potężne drzewo, najprawdopodobniej dąb. Wysokie na ponad dziesięć metrów, a jego pień szeroki był na około dwa, może trzy metry. Potrzebował czegoś, aby się wciągnąć na drzewo. Obok rosła wysoka, lecz znacznie mniejsza od dębu wierzba. Gałęzie wierzby idealnie nadają się na stworzenie prowizorycznej liny. Wyciągnął rękę w kierunku pochwy, aby dobyć miecz. Okazało się jednak, że miecza nie ma. Jego jedyna rzecz, którą mógłby się bronić, zniknęła. Przypomniał sobie, że kiedy czekał pod drzewem zostawił tam miecz. Odwrócił się w kierunku drogi, którą przywędrował. Gdy zobaczył ten mrok i kiedy przypomniało mu się te stworzenie, że może ono tam być, od razu zmienił zdanie co do powrotu po miecz. Musiał sobie poradzić bez miecza. Zerwał kilkadziesiąt gałęzi i związał je w jedną, aby wytrzymała ciężar ciała. Podszedł z gotową liną do drzewa. Wychylił się lekko do tyłu i rzucił liną w kierunku korony drzewa. Zahaczyła ona o grubą gałąź wystającą z drzewa. Przyciągnął nią do siebie i trzymał dwa końce w rękach. Trzymając oba końce zaczął się wspinać. Pierwszy metr nie sprawił Armarasowi problemu, lecz z każdym kolejnym było coraz ciężej. Wdrapał się tak na wysokość czterech metrów. Linę wciągnął do siebie, aby nikt jej mu nie zabrał i musiał się przywiązać żeby nie spaść, kiedy zaśnie. Właśnie miał zasypiać gdy nagle usłyszał jakieś dziwne jęki. Ktoś chodził pod drzewem i pojękiwał. Armaras bał się wychylić i zajrzeć. Myślał, że to coś obserwuje drzewo. Leżał tylko nieruchomo i nasłuchiwał, prawie całkowicie wstrzymując oddech. Słyszał szeleszczące liście pod ciężarem ciała. Każdy kolejny krok to kolejny szelest liści tworzących ściółkę w lesie. Co jakiś czas można było usłyszeć trzask gałązek. To coś natrafiło na krzew pod drzewem co zwiastował szmer pod nim. Nagle wszystko ucichło. Armaras nadal leżał nieruchomo, lecz teraz całkowicie wstrzymał oddech. Krew pulsująca w jego żyłach, szmer wiatru i szelest liści drzew. To były jedyne dźwięki, które teraz słyszał. Postać zniknęła spod drzewa, ale coś jeszcze tutaj nie pasowało. Coś było nie tak. Lecz nie wiedział jeszcze co. Ponownie z dołu dobiegł dziwny dźwięk. Coś przebiegło bardzo szybko pod drzewem i zniknęło w krzewie naprzeciwko. Zaraz taki sam dźwięk dobiegł z drugiej strony. Armaras był śmiertelnie przerażony. Obserwował wszystko dookoła drzewa, każdy krzew, każdy zakamarek, w którym może się coś czaić. Siedząc tak i wpatrując się we wszystko dostrzegł różnicę. Już wiedział co jest nie tak. Mrok, wiatr, szelest liści. Z każdą chwilą jak tutaj siedział wszystko się zmieniało. Wiatr coraz silniejszy. Szelest liści z jednej strony coraz silniejszy, ale jednocześnie coraz mniej donośny przy akompaniamencie wiatru. A mrok... był coraz gęstszy. Dopiero teraz zauważył różnicę, ponieważ jak wcześniej widział całe drzewo stojące naprzeciwko, tak teraz dostrzegał zaledwie jego połowę. Jakby chciał go ścisnąć, połknąć, po czym strawić i zniszczyć. Spojrzał ponownie w dół i zamarł. Pod drzewem na granicy tego co dostrzegał i kompletnego mroku stała horda umarłych. Teraz posuwał się on coraz bardziej na przód. Było to widoczne gołym okiem, a horda się przystępowała z każdą chwilą coraz bliżej. I nagle drzewa w okolicy zaczęły się łamać. Korony drzew znikały w mroku i upadały z hukiem na ziemię. Nagle z okolic dobiegł przerażający jęk, a w głowie usłyszał głos.
-Przybyłem po Ciebie Armarasie! Zabiorę Ciebie ze sobą do mojego królestwa.