piątek, 8 grudnia 2017

Rozdział VIII



Kraina Cienia



Serce wojownika biło jak szalone. Biegł ile sił w nogach i nie myślał się zatrzymać. Z pochwy dobył miecz i biegł z nim trzymając go w prawej ręce. Jedynie blask gwiazd oświetlał mu drogę. Był on słaby więc niewiele widział. Stawiał ostrożne kroki aby się nie wywalić. Po kilku minutach wbiegł do lasu. Drzewa jakby wyrastały mu przed nosem. Spowolnił więc bieg. Teraz tylko truchtał. Po chwili całkiem się zatrzymał. Zaczął się panicznie rozglądać dookoła machał mieczem na prawo i lewo, jakby chciał to coś odstraszyć. Jego wzrok już się przyzwyczaił do ciemności. Widział nieopodal kilka wysokich krzewów. Ściółkę stanowiły głównie mchy i igły z sosen. Stał tak chwilę sprawdzając czy nic się nie porusza. Był tak przerażony, że był w stanie wystraszyć go nawet szum wiatru. Nasłuchiwał się czy nic nie idzie, starał się odróżnić dźwięk stawianych stóp na ziemi od szmeru liści krzewów. Przez pierwsze pięć sekund udało mu się skupić i nasłuchiwać, lecz jego serce biło tak głośno, że nie mógł nic usłyszeć. Przez najbliższych dziesięć minut starał się uspokoić. Po chwili nasłuchiwania ciszy stwierdził, że już poszedł więc usiadł przy najbliższym drzewie. Nadal nasłuchiwał dziwnych dźwięków, lecz teraz starał się myśleć, a właściwie próbował zrozumieć gdzie jest. 

Minęło około pół godziny, jednak Armarasowi wydawało się jakby siedział kilka godzin. Powoli zaczął czuć znużenie. Najchętniej położyłby się w wygodnym łóżku i zasnął. Wiedział bowiem, że jeżeli zaśnie coś może mu się stać. Ciągle miał przed sobą widok swojej martwej, rozkładającej się powoli twarzy. Była ona lekko szarawa. Włosów praktycznie nie miał, a z jego skroni wypływał ciemny i gęsty potok krwi z domieszką żółtej ropy. Jego oczy były przekrwione. Na sobie miał stare podarte szmaty. Wyglądał okropnie, a mimika jego twarzy tylko podkreślała jego okrucieństwo, jakby cieszył się na widok kogoś, kogo może zabić. Gdy minęło kolejne pół godziny postanowił znaleźć schronienie. W tym momencie jedyne czego pragnął to sen. Nie miał nawet siły zastanawiać się, czy ktoś go śledzi. Po godzinie marszu przez las znalazł potężne drzewo, najprawdopodobniej dąb. Wysokie na ponad dziesięć metrów, a jego pień szeroki był na około dwa, może trzy metry. Potrzebował czegoś, aby się wciągnąć na drzewo. Obok rosła wysoka, lecz znacznie mniejsza od dębu wierzba. Gałęzie wierzby idealnie nadają się na stworzenie prowizorycznej liny. Wyciągnął rękę w kierunku pochwy, aby dobyć miecz. Okazało się jednak, że miecza nie ma. Jego jedyna rzecz, którą mógłby się bronić, zniknęła. Przypomniał sobie, że kiedy czekał pod drzewem zostawił tam miecz. Odwrócił się w kierunku drogi, którą przywędrował. Gdy zobaczył ten mrok i kiedy przypomniało mu się te stworzenie, że może ono tam być, od razu zmienił zdanie co do powrotu po miecz. Musiał sobie poradzić bez miecza. Zerwał kilkadziesiąt gałęzi i związał je w jedną, aby wytrzymała ciężar ciała. Podszedł z gotową liną do drzewa. Wychylił się lekko do tyłu i rzucił liną w kierunku korony drzewa. Zahaczyła ona o grubą gałąź wystającą z drzewa. Przyciągnął nią do siebie i trzymał dwa końce w rękach. Trzymając oba końce zaczął się wspinać. Pierwszy metr nie sprawił Armarasowi problemu, lecz z każdym kolejnym było coraz ciężej. Wdrapał się tak na wysokość czterech metrów. Linę wciągnął do siebie, aby nikt jej mu nie zabrał i musiał się przywiązać żeby nie spaść, kiedy zaśnie. Właśnie miał zasypiać gdy nagle usłyszał jakieś dziwne jęki. Ktoś chodził pod drzewem i pojękiwał. Armaras bał się wychylić i zajrzeć. Myślał, że to coś obserwuje drzewo. Leżał tylko nieruchomo i nasłuchiwał, prawie całkowicie wstrzymując oddech. Słyszał szeleszczące liście pod ciężarem ciała. Każdy kolejny krok to kolejny szelest liści tworzących ściółkę w lesie. Co jakiś czas można było usłyszeć trzask gałązek. To coś natrafiło na krzew pod drzewem co zwiastował szmer pod nim. Nagle wszystko ucichło. Armaras nadal leżał nieruchomo, lecz teraz całkowicie wstrzymał oddech. Krew pulsująca w jego żyłach, szmer wiatru i szelest liści drzew. To były jedyne dźwięki, które teraz słyszał. Postać zniknęła spod drzewa, ale coś jeszcze tutaj nie pasowało. Coś było nie tak. Lecz nie wiedział jeszcze co. Ponownie z dołu dobiegł dziwny dźwięk. Coś przebiegło bardzo szybko pod drzewem i zniknęło w krzewie naprzeciwko. Zaraz taki sam dźwięk dobiegł z drugiej strony. Armaras był śmiertelnie przerażony. Obserwował wszystko dookoła drzewa, każdy krzew, każdy zakamarek, w którym może się coś czaić. Siedząc tak i wpatrując się we wszystko dostrzegł różnicę. Już wiedział co jest nie tak. Mrok, wiatr, szelest liści. Z każdą chwilą jak tutaj siedział wszystko się zmieniało. Wiatr coraz silniejszy. Szelest liści z jednej strony coraz silniejszy, ale jednocześnie coraz mniej donośny przy akompaniamencie wiatru. A mrok... był coraz gęstszy. Dopiero teraz zauważył różnicę, ponieważ jak wcześniej widział całe drzewo stojące naprzeciwko, tak teraz dostrzegał zaledwie jego połowę. Jakby chciał go ścisnąć, połknąć, po czym strawić i zniszczyć. Spojrzał ponownie w dół i zamarł. Pod drzewem na granicy tego co dostrzegał i kompletnego mroku stała horda umarłych. Teraz posuwał się on coraz bardziej na przód. Było to widoczne gołym okiem, a horda się przystępowała z każdą chwilą coraz bliżej. I nagle drzewa w okolicy zaczęły się łamać. Korony drzew znikały w mroku i upadały z hukiem na ziemię. Nagle z okolic dobiegł przerażający jęk, a w głowie usłyszał głos.
-Przybyłem po Ciebie Armarasie! Zabiorę Ciebie ze sobą do mojego królestwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz